2012-10-31

Ślisko smażone polędwiczki wieprzowe 滑炒裡脊絲

W smażeniu na ślisko chodzi o to, że mamy ślizgając dany produkt po woku z rozgrzanym olejem sprawić, że pocięte w paski, kostkę, w każdym razie drobno, kawalątka się rozproszą i dokładnie obsmażą, a nie będą siłą inercji trzymać się razem. Od zwykłego smażenia różni się ta technika przede wszystkim tym, że olej nie musi być rozgrzany do czerwoności; wystarczy, jeśli będzie po prostu bardzo gorący. Jeśli przesadzimy z temperaturą, paseczki mięsa czy czegokolwiek innego spalą nam się na nic, zanim zdążymy je porozdzielać. Żeby zaś sobie pomóc w tym, żeby się wszystko nie przypaliło, panierujemy dany produkt tuż przed wrzuceniem na olej w białku wymieszanym z odrobiną mąki ziemniaczanej z wodą.

Składniki:
*polędwiczki wieprzowe
*garść grzybów mu-er
*torebka zhacai (do zastąpienia kiszoną kapustą z odrobiną chilli)
*sól
*sos sojowy jasny
*ocet
*alkohol do gotowania – może być na przykład wino, które nam nie bardzo smakuje albo słaba wódka
*zielona cebulka pokrojona w słupki na pół palca
*białko
*mąka ziemniaczana

Wykonanie:
1)Polędwiczki umyć i pokroić na paseczki. Ja to zawsze robię kompletnie nieprofesjonalnie, to znaczy najpierw kroję na niezbyt grube plasterki, a potem kilka ułożonych na sobie plasterków kroję na paski. Jakoś nadal się boję tasaka...
2)Pokrojone mięso zabejcować posypując solą i polewając alkoholem. Zostawić na później i zająć się pozostałymi składnikami ;)
3)Grzyby umyć i pokroić w paseczki. Jeśli kupiliście suszone, trzeba je najpierw namoczyć, a dopiero potem się nimi zająć, w takim wypadku nie zaczynajcie roboty od mięsa, tylko od grzybów ;)
4)Zhacai bądź kapustę albo inne pikle obmyć ze słonego smaku. Jeśli trzeba, pociąć w paseczki.
5)Rozmieszać mąkę ziemniaczaną z wodą w celu uzyskania gęstej zawiesiny. Wymieszać z rozbełtanym białkiem i wrzucić do środka mięso. Dokładnie obtoczyć.
6)Rozgrzać wok, a w nim tłuszcz. Wrzucić mięso i smażyć cały czas mieszając, aż się zrobi białe. Jeśli zaczęło przywierać, znaczy to, że temperatura była za niska. Temperatura idealna to taka, w której już nie przywiera, a jeszcze nie smaży się na rzemień.
7)Dodać grzyby i zhacai, a potem sos sojowy, alkohol, ocet i ewentualnie sól. Cały czas smażyć i mieszać.
8)Dodać trochę (miseczkę) zimnej wody, gdy zacznie bulgotać, potrawę można wyłożyć na talerz, posypać cebulką i spożyć :)

2012-10-29

楚雄彝人古镇 Starożytne Miasto Ludu Yi w Chuxiongu

Chuxiong to miasto wystarczająco stare, nawet jak na Chiny. W dodatku jego strategiczne położenie sprawiło, że Yunnańczycy mówią o nim jako o "gardle na Zachód" i "Bramie Kunmingu" Analizując dzisiejszy rozkład dróg, to właśnie przez Chuxiong przebiega droga łącząca Kunming z Dali, Tengchongiem a nawet Syczuanem. Ale chociaż Dali, Lijiang i inne yunnańskie miasta stały się w międzyczasie sławne, Chuxiong pozostaje małą biała plamką. Mało kto wie, że to właśnie w tych okolicach wykopano kości dinozaurów (konkretnie w Lufengu 祿豐), czy pozostałości po ludziach pierwotnych (w Yuanmou 元謀). Niby wiadomo, że mieszkają tutaj Yi, ale żeby tak szczegółowo wiedzieć, że ta mniejszość ma swój odrębny, tradycyjny 10miesięczny kalendarz i kompletnie "niechińską" kulturę, to już nie bardzo. Właśnie w ten sposób Chuxiong uniknął zagłady - skoro jest nieznany, to znaczy, że jest odrobinę bardziej autentyczny. Niestety, właśnie w ten sposób nie uniknął zbudowania od zera czegoś w 90% sztucznego. By przyciągnąć tą yijską kulturą turystów, władze Chuxiongu wysupłały okrągłą sumkę - i tak powstało "Starożytne Miasto Ludu Yi".
Miasto to już w założeniu było tworzone pod turystów. Żeby było bardziej yunnańskie, a mniej czysto yijskie, są tam stragany mniejszości Bai, Naxi czy Tybetańczyków, które mają promować kulturę Yunnanu.
Cóż.
Po pierwsze: nie istnieje "kultura Yunnanu", na takiej samej zasadzie, na jakiej nie istnieje "kultura Europy". Chyba, że zamierzamy wmawiać obcym, że corrida to tradycyjne widowisko europejskie, oscypek to tradycyjny europejski ser itd. Na dokładnie takiej samej zasadzie powinno się (moim zdaniem) umieć rozróżnić elementy kultury kompletnie różnych grup etnicznych.
Ale to tak na marginesie.
Może właśnie ze względu na to yunnańskie multi-kulti, lekkostrawne dla niemających pojęcia o jakiejkolwiek kulturze z własną włącznie Chińczyków Han, a niestrawne dla całej reszty, stało się "yijskie" miasteczko ukochanym punktem dla wycieczek zorganizowanych?
Dlaczego twierdzę, że Hanowie, którzy tak kochają zwiedzać nasz "zabytek" muszą nie mieć pojęcia o jakiejkolwiek kulturze?
O tradycyjnej zabudowie yijskiej już trochę kiedyś pisałam. Nawet jeśli wiadomo, że w miastach nie wygląda tak jak na wsi, nie powinna wyglądać też identycznie jak w Dali czy Lijiangu, a nawet, żeby było śmieszniej, jak w zwykłych miasteczkach chińskich. Znamy wszyscy te dachy podkręcone do góry, żeby smoki miały na czym lądować, ustawianie wszędzie lwów i smoków. Abstrahując od kształtu dachów, przecież dla Yi totemem jest tygrys! W smoki wierzą, a jakże - ale yijskie smoki różnią się od hanowskich tak, jak hanowskie od naszych... Więc jeśli ktoś się zachwyca yijskością tego miasteczka, powinien najpierw zajrzeć do książek w poszukiwaniu elementarnej wiedzy...
No dobrze. To co tam jest yijskiego w ogóle?
Są yijskie knajpy. Są yijskie przekąski. Są yijskie stroje - choć większość jest szyta masowo w Kantonie, część to prawdziwe, ręcznie robione stroje. Są yijskie instrumenty. Yijskie tańce. Yijskie obchody różnych świąt. Niektóre na wyrost. Na przykład: mówi się o yijskiej tradycji witania gości pieśnią i alkoholem zwanej Lanmen Jiu. Która po pierwsze jest tradycją przede wszystkim ludu Miao, a po drugie występuje u tak wielu innych mniejszości (Dong, Tybetańczycy i inni), że absolutnie nie można o niej mówić jak o yijskiej. Ba, nie jest nawet stricte yunnańska - bo i w innych prowincjach się na wsiach zdarza tak witać gości.
No ale skoro są yijskie tańce wokół ogniska i "czary" yijskich szamanów bimo, to znaczy, że wszystko jest ok, prawda?...
Nauczyciel Li, który był moim przewodnikiem po Chuxiongu, a sam jest Yi, zaprowadził mnie tam tylko dlatego, że wtedy jeszcze nie wiedział, że ja ODRÓŻNIAM kulturę Yi od kultury Han. Że znam po yijsku kilka słów, że mieszkałam w yijskiej wiosce przez miesiąc, że wiem, jak smakuje ich żarcie i że spotkałam prawdziwego bimo. Gdy zaczęłam mu mówić, że przecież to nie jest yijska architektura i że bardziej przypomina Lijiang niż cokolwiek innego, zapatrzył się na mnie jak na ufoludka i zaczął mi pokazywać prawdziwie yijskie oblicze Chuxiongu. To, w którym można spożyć yijski obiad w knajpeczce wyłożonej igłami Sosny Yunnańskiej, o której jeszcze napiszę, w którym można zanabyć yijski miód dzikich pszczół i nieprawdopodobne ilości suszonych grzybów, które Yi tak kochają.
Za dnia w Starożytnym Mieście było tak wielu turystów, że zrezygnowałam z robienia zdjęć; wróciliśmy tam wieczorem, by siąść w knajpie nad rzeczką i pijąc całkiem nieyijskie trunki, słuchać kompletnie nieyijskiej muzyki w świetle czerwonych latarni...
A tak wygląda zfotoszopowane "starożytne miasto" (zdjęcie ściągnięte z baidu):

2012-10-27

Mo Yan 莫言

(na podstawie artykułu Wang Minga w chińskich wiadomościach internetowych)

Gdy tylko Mo Yan otrzymał Nobla, wypłynęło wiele jego prywatnych spraw. Na przykład: jego żona wypaplała, że za noblowską kasę zamierzają kupić mieszkanie – bo do tej pory mieszkają z córką, zięciem i wnuczką na 91 metrach kwadratowych i jest im ciasno.
Mo Yan poznał swą przyszłą żonę w fabryce bawełny w Gaomi, mieście w Shandongu. Zakochali się i pobrali; jakiś czas później „Czerwone sorgo” przyniosło Mo Yanowi sławę, ale nie uderzyła mu do głowy woda sodowa – nie zostawił swojej mocno elementarnie wykształconej małżonki (ukończyła dwie klasy podstawówki). Do dziś MY twierdzi, że jego największym sukcesem jest szczęśliwe małżeństwo i takiż dom. Bo trzeba Wam wiedzieć, że MY jest wspaniałym dziadkiem – uwielbia wnuczkę, a jako typowy domator dość często spędza z nią czas.
W oczach zwykłych zjadaczy ryżu osoba tak sławna jak MY powinna być bogata. Ale po pierwsze od narodzin córki żona nie pracuje – czyli od zawsze pensja MY musiała starczyć na utrzymanie domu, a po drugie na głowie mieli też rodziców, którym trzeba było pomóc. Choć jednak dochody były niewysokie, MY zadbał nie tylko o najbliższą rodzinę. Wspomógł swą rodzinną wioskę Ping'an niebagatelną kwotą 30 tysięcy yuanów (15 tys. złotych). Wielu dawnych sąsiadów pyta żonę MY, dlaczego taki sławny autor nie zażera się przepysznym mięsem, tylko żyje mocno skromnie. Żona zdradziła, że od lat dziecięcych dla męża synonimem luksusu jest spożywanie na każdy posiłek pierogów – więc odkąd go na te pierogi stać, nie potrzebuje do życia nic więcej. Tak naprawdę to właśnie przez te pierogi MY został pisarzem. Kiedyś starszy kolega, zapytany co dobrego jest w życiu pisarza, odparł, że pisarze są tak bogaci, że mogą codziennie jeść pierogi na śniadanie, obiad i kolację... Dla urodzonego w 1955 roku MY, doświadczonego klęską głodu spowodowaną nierozumnymi decyzjami Wielkiego Sternika, możliwość po prostu najedzenia się pierogami jest absolutnie zadowalająca (podobno gdy był mały, okradał starszą siostrę z jedzenia, ale to na pewno tylko złośliwe plotki ;)).
Mo Yan nie ukończył formalnej edukacji w podstawówce czy liceum – za sprawą pracowitości i talentu udało mu się jednak wskoczyć na uniwerek i ukończyć wydział literatury. Podobno czytał książki sąsiadów za pomoc w gospodarstwie. W późniejszych czasach wydawał pieniądze na książki zamiast na jedzenie, a żywił się cebulką zapijaną gorącą wodą. Przy całej mojej dlań admiracji nie wiem, czy obecne problemy żołądkowe są tej całej sławy literackiej warte... ;)
Wracając do kwestii finansowych: pytany przez dziennikarzy, na co wyda nagrodę, MY odparł, że duże mieszkanie w Pekinie. To chyba najlepiej świadczy o tym, w jakim oderwaniu od rzeczywistości żyje autor: przy obecnych cenach (ponad 50 tysięcy yuanów za metr kwadratowy), stać go będzie najwyżej na 120-metrowe mieszkanie... Ale to i tak lepsze wyjście od dotychczasowego – starzy zostawili bowiem mieszkanie córce i zięciowi, a sami zajmowali się wnuczką w Shandongu. Teraz cała rodzina będzie mogła zamieszkać w Pekinie. Usłyszawszy wieści o planowanym kupnie domu w Pekinie, chiński filantrop numer jeden, Chen Guangbiao powiedział, że ofiaruje Mo Yanowi dom w Pekinie i niech on się lepiej zajmie tworzeniem następnych arcydzieł. MY odmówił jednak przyęcia tego daru, twierdząc, że nie chce niczego, czego nie osiągnął własną pracą.
Moim zdaniem dał w ten sposób popis nie tyle moralności, co rozwagi, nie będzie bowiem miał w ten sposób długu wdzięczności wobec żadnego bogacza – co mogłoby mu w przyszłości przysporzyć kłopotów i zmusić do konformizmu...

2012-10-25

楚雄龍江公園 Park Smoczej Rzeki w Chuxiongu

Jest kompletnie nowy - to znaczy, nie tak kompletnie, bo jest starszy ode mnie (ma 31 lat), ale w porównaniu z parkami trzynastowiecznymi to jeszcze pieluchy w zębach nosi. Część terenu, na którym powstał, dawniej była zakolem Rzeki Smoczej (龍川江), wygiętej w podkowę (stąd dawna nazwa Podkowiaste Zakole 馬蹄彎). W późniejszych czasach rzeka zmieniła koryto, a w dawnej zatoczce powstał park. Są tu małe pawiloniki,
w których można się schronić przed upałem, parczek śliw, jeziorko pokryte lotosami
(my przyjechaliśmy w niewłaściwym czasie ;)), mostki, głazy, herbaciarnie - wszystko, co powinno się znajdować w tradycyjnym parku chińskim. Ba! Nie wierzyłam, gdy Nauczyciel Li mówił, że tu wszystko jest względnie nowe. Aranżacja przestrzeni jest bardzo tradycyjna i na mój gust żaden spec od fengshui nie mógłby się przyczepić. Mnie się tylko nieszczególnie podoba czołowy punkt cykania zdjęć - czyli wielkie jelenie, będące znakiem rozpoznawczym Chuxiongu, w dawnych czasach zwanego Lucheng 鹿城 - Miastem Jeleni. Ale pamiątkową fotę oczywiście musieliśmy sobie strzelić, a co!
We wszystkich przewodnikach można przeczytać, że posąg jeleniej rodziny ma yijski charakter; zrobiłam mały test: zapytałam 10 Hanów i 10 Yi, czy sądzą, że posąg ma yijski charakter. Wszyscy Hanowie powiedzieli, że tak, wszyscy Yi popukali się w czoło :D

2012-10-23

百步草 zioło stu kroków

Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi w Yunnanie, wśród ludzi po trzydziestce ponad połowa jadła to zioło, natomiast młodzież niemal w 100% o nim nawet nie słyszała. O tempora, o mores! Przecież w Kunmingu zawsze, gdy tylko zaczynało się robić tak jak teraz - czyli zimno i nieprzyjemnie, katarowo i niewychodliwie, trzeba było się wzmocnić miseczką zupy na tym zielsku! Teraz tylko starsi pamiętają, że zioło stu kroków to inaczej trawiasta czerń 草烏 czy korzeń pięciu trucizn 五毒根. Takimi to malowniczymi nazwami opisują Chińczycy tojad (a dokładniej sam korzeń), który na całym świecie znany jest jako trucizna, ale zarówno w Polsce, jak i w Chinach medycyna ludowa traktuje go jako wspaniałe lekarstwo. Różnica jest głównie taka, że w Polsce jest tojad objęty ścisłą ochroną i mało kto sobie nim leczy podagrę czy artretyzm. W Chinach jest natomiast używany w chałupniczo przyrządzanych lekarstwach; można go znaleźć nie tylko w ziołowych aptekach, ale i w...restauracjach. Wprawdzie źle przyrządzony i spożywany w niewłaściwych dawkach może doprowadzić do śmierci - jest to śmierć straszna, gdyż do końca jest się świadomym tego, co się dzieje - ale yunnańczycy i tak tojad spożywają. O niebezpieczeństwach trąbi wydział sanitarny; faktycznie, co roku na skutek spożycia tojadu umiera kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt osób - i nawet to nie odstrasza wszystkich chętnych do spróbowania naparu. Dlaczego?
Rozgrzewa tak mocno, że reumatykom niestraszna zima.
Usuwa wewnętrzne zimno.
Wzmacnia stawy i wspomaga system odporności.
Starzy ludzie powiadają, że wystarczy go spożyć dwukrotnie w ciągu roku, by się na rok uchronić przed zaziębieniami.
Panaceum, nieprawdaż? Dlatego przed nadejściem zimy zaczynają się reklamować knajpy podające "tradycyjną zupę tojadową". Żeby była tradycyjna, trzeba spełnić kilka warunków - nie wiadomo, czy usankcjonowach czystym przesądem, czy faktycznie sprawiających, że akurat te tradycyjnie przyrządzane nie trują.
Po pierwsze: podczas przyrządzania tojadu nie wolno używać metalowych imponderabiliów. Nawet obierać ze skórki trzeba bambusowym nożykiem, nawet gotować trzeba w kamionkowym garze.
Po drugie: Nie wolno tojadu gotować krócej niż dobę, a po ugotowaniu nie wolno bezpośrednio przenieść do zimnego pomieszczenia. W trakcie gotowania zaś, jeśli nie upilnujemy i cały wywar nam wyparuje, nie wolno korzeni zalać po raz drugi - trzeba zaczynać warzenie po raz drugi, ze świeżymi korzeniami. Wodę trzeba dolewać małymi partiami, zawsze wrzącą, pilnując, by przez całą dobę wody tej nie brakło.
Oczywiście po ugotowaniu jako pierwszy musi spożyć zupę nieszczęsny kucharz - jeśli przeżyje, można rozdzielić napar między chętnych. Nawet w knajpach jest tak, że kucharz przy gościach nalewa sobie najpierw tojadową zupę do miseczki i spożywa, a dopiero potem częstuje gości.
Po trzecie: Nie wolno się do gara zbliżać psom i kotom. To już "trąci ostrym mixinem" (przesądem - zagubioną wiarą :)), jak mawiał swego czasu mój ulubiony dyrektor.
Zupa to wywar albo na tutejszej szynce, albo na kurczaku, gorzki. Najczęściej umyty do czysta korzeń wkłada się do gara wraz tłustą wieprzowiną. Po jakichś dwunastu godzinach mięso już jest mało apetyczną ciapają, a przecież trzeba gotować jeszcze dłużej. Spożywa się korzeń wraz z zupą.
Jest jeszcze milion informacji, czego nie wolno jeść PO spożyciu tojadu. Otóż: nie wolno jeść kwaśnego, zimnego, nic z roślin strączkowych, nie wolno wyjść na przeciąg ani wiatr, nie wolno się kąpać... Najlepiej bezpośrednio po kolacji iść spać do cieplutkiego łóżka. Nie wolno też zjeść więcej niż miseczkę zupy. Wystarczą takie dwie miseczki w ciągu roku, by były zauważalne efekty.
Za okres jedzenia zupy tojadowej uważa się czas od Opadnięcia Szronu 霜降 do Rozpoczęcia Wiosny 立春, czyli mniej więcej od końca października do początku lutego. W tym roku początek Opadnięcia Szronu przypada dokładnie 23 października czyli właśnie dzisiaj. Ja się chwilowo nie wybieram do tojadowej knajpy, choć w Yunnanie wielu kucharzy, lekarzy i naukowców twierdzi, że tojad jest dobrą rzeczą. Na przykład jeden z najznakomitszych profesorów Uniwersytetu Yunnańskiego, Jin Ziqiang 金子強, specjalista od yunnańskich przekąsek, twierdzi, że Yunnańczycy od wieków jedzą korzeń tojadu, mają związane z nim zwyczaje i legendy, i że tak jak nie powstrzymujemy się od jedzenia z obawy przed zakrztuszeniem i jak nie przestajemy jeździć samochodami, choć tyle doniesień o wypadkach, tak utrata tej wspaniałej tradycji kulinarnej z powodu kilku zgonów byłaby prawdziwą zbrodnią. Przecież niektórzy się trują grzybami, jeśli nie potrafią ich odróżnić czy przyrządzić, a amatorów grzybów nadal jest bardzo wielu...
Poza tym tak jak istnieją chałupnicze lekarstwa-trucizny, tak istnieją ludowe odtrutki. Powiadają, że jeśli po spożyciu tojadu się źle poczujesz, zapić powinieneś przegotowaną wodą z brązowym cukrem bądź miodem. Ja bardziej wierzę drugą metodę - trzeba wypić dużo wody i wymiotować, dopóki wystarczy sił. Jest nadzieja, że trucizna nie została jeszcze do końca strawiona...
No dobra, ale przecież to jednak trucizna. Dlaczego nie zjeść czegoś bezpieczniejszego? Dlaczego to właśnie tojad zyskał taką popularność?
Niektórzy przypuszczają, że w ten sposób wioskowi szamani w Yunnanie dbali o wyłączność. Tylko oni mogli przyrządzać lekarstwa, które, robione przez innych, mogły się stać trucizną. Tradycyjne receptury, przekazywana z pokolenia na pokolenie, trzymane były w ścisłym sekrecie, a że w tych górzystych terenach udanie się po pomoc do jakiegokolwiek innego lekarza po prostu nie było możliwe.
Wzmianka o szamanach nie jest przypadkowa. Do dziś najbardziej znanymi kucharzo-lekarzami, przyrządzającymi rosół z tojadem są Yi, w Yunnanie uchodzący za najlepszych lekarzy ludowych. To dlatego zupki tojadowe są najpopularniejsze w miejscach takich jak Chuxiong 楚雄 czy Kamienny Las 石林, gdzie pomieszkuje bardzo dużo Yi.
Gdyby ktoś miał ochotę spróbować: koło Chuxiong w powiecie Nanhua 南華縣 jest knajpa 阿亮藥膳園 czyli Kuchnia Medyczna A Lianga (A Liang to imię właściciela, a zarazem szefa kuchni). Ostatnie 20 lat nie wydarzył się tam ani jeden wypadek związany z niewłaściwym przyrządzeniem tojadu. A Liang, 61-letni staruszek (na pasach) mówi, że tojadu jest masa rodzajów, a przyrządzanie każdego też się różni - choćby czasem gotowania, bo zawartość akonityny jest w każdym typie inna.
Ja nie próbowałam... jeszcze :D

2012-10-20

土黃天 Dni Żółtej Ziemi

W Yunnanie do dziś są bardzo popularne tradycyjne określenia pór roku. I nie mam tu na myśli nawet 24 pór określonych tradycyjnym kalendarzem chińskim, tylko jeszcze inne, specjalne nazwy, które częstokroć pozayunnańskim Chińczykom mówią niewiele, jeśli nie nic. Jednym z takich określeń są Dni Żółtej Ziemi 土黃天. Szkopuł w tym, że chociaż większość kunmińczyków bez większego wahania powie, kiedy się zaczynają i kończą Dni Żółtej Ziemi, niekoniecznie będą wiedzieć skąd ta nazwa. Nie będą też wiedzieć, że tak naprawdę powinni znać cztery daty... Określenie kolorystyczne i elementarne (chodzi o 5 chińskich elementów, żywiołów) uzupełnia tradycyjny kalendarz chiński, uściślając czas. W związku z tym tak naprawdę czas Żółtej Ziemi pojawia się trzeciego, szóstego, dziewiątego i dwunastego miesiąca księżycowego, mniej więcej w dziesiątym dniu jego trwania. Czyli dni te wypadają kolejno:
Qingming - początek kwietnia (Święto Czyste i Jasne)
Xiaoshu - początek lipca (Małe Gorąco)
Hanlu - początek października (Mroźna Rosa)
Xiaohan - początek stycznia (Mały Mróz)
Dni Żółtej Ziemi charakteryzuje to, że leje jak z cebra i jest zimno, bez względu na porę roku. Jednak ze względu na fakt, że to właśnie jesienny deszcz jest najgroźniejszy dla zdrowia, październikowe Dni Żółtej Ziemi są TYMI dniami. Z czasem po prostu zapomniano, że i wiosną, latem czy zimą Dni Żółtej Ziemi też przychodzą.
W tym roku DŻZ powinny zacząć się 7 a skończyć 23 października. Jednak w Kunmingu i okolicach obchodzi się je z opóźnieniem: zaczynają się trzy dni przed Opadnięciem Szronu, czyli pod koniec właściwych DŻZ, właśnie dzisiaj i trwać będą 18 dni. Z obchodami związany jest zwyczaj, który być może zostanie przez czytelników uznany za barbarzyński, ja jednak weszłam już między wrony i ich krakanie uważam za całkiem miłe dla ucha...
Dla zachowania zdrowia mimo mżącego od rana do wieczora deszczu, mimo przenikliwego zimna bez trudu radzącego sobie z nieocieplonymi ścianami kunmińskich budynków, dla rozgrzania starych, schorowanych kości, spożywa się psinę.
Gatunek w sumie nieważny, choć w czasach dobrobytu nie spożywa się zwierząt domowych, tylko hodowane na mięso, co implikuje spożywanie ras łatwo przybierających na wadze i dużych. Ważny jest za to kolor sierści. Wszyscy starzy kunmińczycy wiedzą, że 一黃二黑三花四白 (pierwszy żółty, drugi czarny, trzeci łaciaty, czwarty biały), tak więc żółte najlepiej się sprzedają. Zgodnie z tradycją, ubija się bezkrwawo, topiąc. Potem oblewa wrzątkiem i pozbawia sierści, by przygotować do obróbki cieplnej.
Dawnymi czasy psinę jadało się rzadko, a że nie bywała "na stanie", tylko trzeba było wcześniej zamówić psa w całości, zazwyczaj na taki obiad przychodziła cała rodzina. Z racji tego, że psina jest "gorąca", bardzo rozgrzewająca, dzieciom po przekąszeniu odrobiny zaczynała lecieć krew z nosa, a dorośli kończyli posiłek oblani potem. Dlatego też oszczędzano psinę dla starszych, zreumatyzowanych, potrzebujących psiny do przetrwania zimy. Ci nie tylko nie krwawili i się nie pocili, ale i żartowali sobie z brzdąców, że psina niepotrzebna dzieciom, które mają w tyłkach po trzy pochodnie i zimna się w ogóle nie boją.
W Yunnanie psina w ogóle jest dość popularna. Oprócz regionu Wenshan, gdzie psina to na śniadanie, obiad i kolację, w każdym niemal mieście w Yunnanie jak rok długi sprzedaje się rosół z psiny z kluskami ryżowymi. To jednak zawsze jest kilka zaledwie plasterków mięsa, dlatego gdy przychodzi październik, ożywać zaczynają knajpy, w których psina jest na stanie od rana do wieczora, w każdej postaci.
Pieczone żeberka na ostro,
grillowane poduszeczki z psich łap, no i oczywiście psi rosół
to największe hity.
Zdaję sobie sprawę z kontrowersji, jakie może wzbudzać fakt, że zjadłam "najlepszego przyjaciela człowieka". Ale, tak szczerze... nie bardzo widzę różnicę między zjedzeniem psa a zjedzeniem świni. Podobno to świnie są inteligentniejsze, a przecież nie odmawiam sobie szynki czy boczku. Nie zjadłabym też własnego psa - chociaż wiem, że ludzie, którzy doświadczyli prawdziwego głodu nie przepuszczali żadnym stworzeniom. Ale obcy, hodowany na mięso?... Cóż...
Inna rzecz, że ja jestem z natury "gorąca", dlatego psina nieszczególnie mi służy. Jeśli zaś chodzi o smak - po pierwszym spożyciu umiarkowanie mi się spodobał. Po drugim - bardziej. Dziś jestem wielką fanką żeberek, a w zimne dni końca października tęsknię za psim rosołkiem...

2012-10-19

Ochotnicy 志願者

Dnia 12 października b.r. pięciu strażników miejskich zaparkowało służbowego pikapa na parkingu podziemnym przy placu Złotego Konia i Szmaragdowego Koguta (金馬碧雞廣場). Około jedenastej wieczorem, kompletnie pijani, najpierw, z braku lepszego miejsca, „zaznaczyli swój teren” na parkingu, a potem odmówili zapłacenia 16 yuanów opłaty parkingowej. Pracownik parkingu się nie poddawał i zażądał uiszczenia podanej kwoty. Oni najpierw powiedzieli, że strażnicy miejscy nie muszą płacić za parkingi, a potem jeden wyciągnął nóż, przyłożył parkingowemu do szyi i dość nieparlamentarnie potraktował. Odjechali.
Dn. 16 b.m. udało się, na podstawie nagrań z kamer, ustalić ich tożsamość. Kilka godzin później przyszedł reprezentant oddziału straży miejskiej. Powiedział, że owych pięciu panów w straży miejskiej ma status „wolontariuszy” i że już zostali ukarani przez szefa, a on w imieniu całej jednostki przeprasza za zaistniałą sytuację.
Przeprosiny nie zostały przyjęte. Menedżer parkingu stwierdził, że skaleczenie nożem w szyję jednego z jego podwładnych nie może się tak skończyć. Przeprosiny przeprosinami – jeśli już, to sprawcy winni przyjść i się pokajać. Po pierwsze używali służbowego wozu do załatwiania prywatnych spraw, po drugie obsikali parking, po trzecie nie zapłacili, a po czwarte grozili pracownikowi nożem. Wobec takich przewinień jakieś nędzne przepraszam absolutnie nie wystarczy.
Tych pięciu panów to czterech gówniarzy (22-27) plus jeden czterdziestolatek, którzy po pracy postanowili pójść na kolację. Jedyna kara, jaka ich spotkała, to wyrzucenie z pracy, a ich szef jest na przymusowym miesięcznym urlopie. Obiecano też, że winni przeproszą, oraz że zostanie wzmożona kontrola nad służbowymi samochodami i nad poziomem zatrudnianych w straży ludzi.
Pół Kunmingu naśmiewa się teraz ze sformułowania „ochotnik” – bo w zasadzie pracują tak samo, jak reszta, dostają wynagrodzenie itd. Jedyna różnica to taka, że nie mają prawa do wystawiania mandatów oraz... nie przechodzą żadnych przeszkoleń - mogą rozpocząć pracę bezpośrednio po rozmowie kwalifikacyjnej. Jak widać, ci mieli nie tylko kwalifikacje, ale i prawo do korzystania z auta służbowego po godzinach pracy, a także do noszenia przy sobie ogromnego noża...

Mnie jednak zastanawia coś innego. Dlaczego za grożenie innym ludziom nożem zostali po prostu wydaleni ze służby? Dlaczego nie wylądowali w więzieniu? Dlaczego nikt nie pisze o tym, że rozbójnicy w mundurach grożą spokojnym obywatelom?
Źle się dzieje w państwie chińskim...

2012-10-18

diabełki => aniołki 調皮鬼變成天使啦!

Uczę taką jedną klasę pełną urwipołciów. I jeśli mówię "pełną", to znaczy, że jest to 30 sztuk, a nie marnych kilkanaście, jak w naszych przedszkolach. Pyskate jak pięciolatki, chociaż dopiero zaczęli naukę; jeśli trzyletnie małpię się tak zachowuje, strach pomyśleć, co będzie za dwa lata...
Rozrabiają cały czas, nie dają dojść do głosu, podnoszą ręce na nauczycieli. Widać od razu niemoc wychowawców, rodziców, no i niestety również moją. Jak do tej pory wszelkie próby wprowadzenia dyscypliny spełzały na niczym - bo przecież żadne dziecko nie posłucha, jeśli stojące obok nauczycielki sobie paplają, chociaż ja się dwoję i troję, żeby było cicho. Właściwie już straciłam nadzieję, że będzie lepiej, aż tu nagle... CUD! Wchodzę do klasy, dzieci grzecznie siedzą, bez krzyków współpracują całe 25 minut, tylko te przerażone oczęta mówiły mi, że coś jest nie tak.
Zanim zdążyłam po lekcji podejść do wychowawczyni i zapytać, jakiego znalazła na te małe diabły haka, największy klasowy lowelas, ładujący się jak bez mała Kocio na kolanka, podchodzi, przytula się do moich nóg i przymilnym, jak to on, głosikiem, pyta: psze pani, a czy to prawda, że jak będziemy niegrzeczni, to nas Pani zabierze do Hameryki i sprzeda białasom? ("老司", 我們不聽話您真的要帶我們去"梅國"賣給老外嗎?)

2012-10-15

kapandusz 熊帽

Zaczyna się robić zimno. W Kunmingu zawsze, gdy pada, jest zimno. Jak nie pada, czasem też. Tak czy inaczej, zima idzie. Hu hu ha. Trzeba sie bronić - przed zimnem futrem, przed szaroburością kolorem.
Tadam!
PS. Tak, mam 30 lat i jestem stateczną mężatką.
PS.2. Tak, kapelutek zanabył mój, równie stateczny, Pan i Władca.

2012-10-13

papierowe parasole 油紙傘

A teraz, moi mili, posłuchajcie historii o wielkiej miłości.
Za dynastii Qin, w małej łódeczce na środku Jeziora Deszczu i Wiatru, mieszkało najpiękniejsze dziewczę, jakie kiedykolwiek ludzkie oczy widziały. Gdy dodać, że muzyka wydobyta spod jej palców trącających struny lutni mogłaby wzruszyć nawet głaz, nie dziwota, że zakochał się w niej i jej muzyce pewien młody uczony. Miłość się rodziła powoli; przyszedł jednak czas, że gdy tylko młodzieniec zapalał świecę w oknie, piękność zaczynała na lutni wygrywać najsłodsze miłosne melodie; gdy tylko muzyka nikła, i świeca w jego oknie gasła. Piękność i Uczony długi czas miłowali się wzajemnie z daleka.
W pewną sztormową noc Uczony zapalił jak zwykle swą świecę, nie usłyszał jednak lutniowej odpowiedzi, wsiadł więc w łódkę i powiosłował w kierunku "domu" swej ukochanej. Jej łódź majaczyła gdzieś na horyzoncie, oddalana coraz bardziej gniewnymi bałwanami sztormu, a Uczony ze wszystkich sił starał się ją dogonić. Nie było mu jednak dane to szczęście – nagły podmuch uniósł jego łódź w nieznanym kierunku. Gdy sztorm ucichł, Piękność zaczęła szukać – na próżno. Plotka głosiła, że wiatr go uniósł w Hanowe Niebo. Nie myśląc długo, Piękność z długich rękawów swej szaty uczyniła wiatr, który ją uniósł aż do tego Nieba, a gdy i tam nie mogła znaleźć ukochanego, zmieniła się w księżyc, zawsze czekający swej miłości.
Razu pewnego, gdy księżycowa pełna twarz stała na bezchmurnym niebie, Uczony usłyszał tak drogie mu dźwięki lutni. Tak! To z księżyca dobiega słodka melodia - i już myśli nad sposobem dostania się na księżyc. Rozporniki zrobił z bambusowych prętów, które przykrył papierem nasączonym olejem tungowym. Tak powstał parasol, który jeszcze przed wschodem słońca uniósł Uczonego na księżyc. Wreszcie mogli być razem! Od tej pory Uczony chroni swą Piękność przed wiatrem i deszczem. I tylko czasem zamiast księżyca widzimy gwiazdy i chmury – to apaszki i bransolety, które ukochany podarował ukochanej.
Odtąd parasol stał się symbolem wspólnego przeznaczenia i prezentem darowanym ukochanej, niełamalną obietnicą wspólnego życia, apaszka mówi, że ukochany chce Cię chronić od zimna i zawsze być blisko, a bransoletka dopowiada, że będziecie iść przez życiowe wichry i burze trzymając się za ręce i chroniąc się wzajemnie.
Parasole były znane już w starożytnym Egipcie. To Chińczycy wymyślili jednak parasol składany, który jest pierwowzorem dzisiejszych parasoli. Pierwsze wzmianki o składanym parasolu pojawiły się w 21 roku n.e., kiedy to Wang Mang wymyślił parasol dla czterokołowej karety. Jednak przypuszczać można, że składane parasole powstały dużo wcześniej, skoro pierwsze ilustracje również pochodzą z I w.n.e. Zwłaszcza, że przedmiot parasolopodobny – z rozpornikami i możliwością składania – został opisany już w księdze Obyczajów Zhou, czyli 2400 lat temu.
Potem powędrował parasol do Korei, przez nią do Japonii, a z drugiej strony Szlakiem Jedwabnym do Persji i dalej, do Europy, a także na południe, do Wietnamu, Tajlandii, Laosu, Malezji, a za sprawą ludu Hakka i na Tajwan.
Lubię znak parasola w Chinach. Jest hieroglifem doskonałym:
Po prostu nie da się go nie zapamiętać. Ponieważ pod dużym człowiekiem mieści się czwórka innych ludzi, Chińczycy traktowali parasol jak idealny prezent ślubny – że niby ród ma się szybko i w spokoju mnożyć...
W Europie umasowiły się parasole dopiero w XVII wieku; jesteśmy więc prawie dwa tysiące lat za Chińczykami.
Oczywiście, dzisiaj parasol nie jest już niczym szczególnym, każdy ma jakiś w domu (my ze ZB mamy z osiem, bo zawsze zapominamy wziąć z domu, a wszyscy wiemy, jak to bywa z pogodą w górach...), ja jednak chcę wrócić do papierowych parasoli, które w Europie istnieją już tylko w formie małych parasolek do drinków, a w Chinach nadal są wyrabiane i sprzedawane; ba! Są przy dzisiejszych parasolach tym, czym jedwabna suknia przy dresie...
Zgodnie z tradycją nie są bowiem parasole tylko ochroną przed słońcem i deszczem, od wieków pełniły ważną funkcję podczas ślubnej ceremonii – swatki chroniły czerwonymi zazwyczaj parasolami wybrane przez siebie panny młode, gdy te wysiadały z lektyki przed domem przyszłego męża – i znów, chroniły nie tylko przed słońcem i deszczem, a przede wszystkim przed złymi duchami.
Fioletowe parasole są zaś symbolem długowieczności, często więc były podarkami dla osób starszych. Białych parasoli oczywiście używano w trakcie pogrzebów. Do dziś są przeróżne parasole używane jako rekwizyty taneczne oraz przy japońskiej ceremonii herbacianej.

A wszystko zaczęło się od Chmurnej de domo (雲氏), żony Lubana 魯班. Ona to kazala posiekać bambus na pręty i pokryć je skórą zwierzęcą tak, by zamknięte przypominały laskę, a otwarte – przykrywkę (劈竹為條,蒙以獸皮,收攏如棍,張開如蓋). Oczywiście, skórę przeważnie zastępowały pióra bądź jedwab, dopiero później Chińczycy wpadli na pomysł wykorzystania papieru. Nie wiadomo dokładnie, kiedy został wymyślony, ale za to wiemy, że za Tangów był już mocno popularny, skoro zaczęli pomysł kopiować Koreańczycy i Japończycy. I za Songów, i za Mingów był niezmiennie popularny, o czym świadczą wzmianki w literaturze popularnej. Skąd to powodzenie? Dlaczego akurat parasol, i to papierowy, zdobył nieśmiertelną sławę? Przecież wszystko jest z pozoru takie proste: bierzesz bambus, moczysz w wodzie, suszysz i tniesz na odpowiednie kawałki, z których składasz szkielet parasola. Potem naklejasz papier, naoliwiasz go, suszysz na słońcu i potem już tylko ozdabiasz w zgodzie z własnym gustem. Zwykłą ozdobą są tradycyjne chińskie kaligrafie z kwiatami, ptakami i pejzażami. Mogą to być też znane sceny z literatury chińskiej bądź po prostu kilka znaków. Kolorystycznie są ubogie – dominują czernie, zielenie i znany z porcelany chińskiej błękit. Naoliwiony papier jest bardzo wytrzymały; niestraszne mu ani deszcze, ani parzące słońce. Dlatego jeśli się trafi w rejony znane z parasolnictwa, warto się zastanowić nad kupnem. Wprawdzie nawet w Chinach po pojawieniu się na rynku współczesnych parasoli, rynek tych tradycyjnych się zapadł, ale powróciły – traktowane przede wszystkim jak dzieło sztuki, którym są w istocie, nie tylko jako ochrona przed deszczem...
Produkcja parasoli wymaga precyzji i doświadczenia. Narzędzia są wytwarzane przez znających się na parasolnictwie kowali, materiały wybierane są długo i uważnie. Jedne z najlepszych parasoli wytwarza się z bambusów powiązanych włosiem, na których zamiast materiału rozpięte są kwiaty brzoskwini nasączone persymonowym barwnikiem. Są one przyczepiane do szkieletu pojedynczo – wyobraźcie sobie, jak żmudna do musi być robota! W dodatku ten typ persymon jest na wyginięciu. Dlatego śpieszmy się kochać parasole... Niewielu jest bowiem i twórców, którzy potrafią je jeszcze wykonywać.
Miejsca:
*Yuhang w prowincji Zhejiang – parasole produkowane od ponad dwustu lat.
*Luzhou w prowincji Sichuan – parasole produkowane od ponad czterystu lat, wyjątkowo odporne na silny wiatr.
*Wuyuan w prowincji Jiangxi
*Changsha w prowincji Hunan – zaledwie od stu lat
*Hankou w Prowincji Hubei – też kilkaset lat
*Fuzhou i Nanping w prowincji Fujian – parasol jest jednym z tutejszych skarbów, wraz z laką i grzebieniami z rogu bawoła, zajmują się tym od czasów zupełnie legendarnych ;)
*No i Tengchong w moim ukochanym Yunnanie – wprawdzie dopiero od dwustu lat, ale za to z jakim skutkiem! Swego czasu w niektórych wioskach 80% ludności wiedziało ponoć jak się wytwarza parasole. Teraz parasolowych artystów jest zaledwie kilku, w dodatku tworzenie parasoli nie jest ich głównym źródłem dochodu, w związku z czym produkcja jest niewielka.
Ja sama poza sklepami i przedstawieniami teatralnymi spotkałam się z tradycyjnymi papierowymi parasolami tylko raz – były ozdobą parku przy świątyni buddyjskiej.
Dlatego, gdy przyuważyłam w pekińskim Wangfujing, między stertami tandety ten oto sklep,
zachwyciłam się, a potem zanabyłam przy pomocy portfela ZB prezent dla Mamy. Spójrzcie sami, jakie cuda tworzą...

2012-10-11

涼白肉 gotowane mięso na zimno

Uwielbiam przystawki. Sama idea czegoś, co ląduje na stole po to, żeby zaostrzyć apetyt, wydaje mi się wspaniała. I naprawdę nieważne, czy jest to polski chleb ze smalcem, czy koreańskie kimchi, czy chińskie miliony zimnych dań. Poza samą ideą podoba mi się też to, że można coś przyrządzić kilka godzin wcześniej, a nie spieszyć się ze wszystkim na ostatnią chwilę, żeby wszystko było gorące...

Moja ukochana ostatnimi czasy przystawka to zimny boczek.
Składniki:
1)Ładny kawałek boczku – jego urodę można stwierdzić po tym, że tworzy flagę Polski – warstwa tłuszczyku i pod spodem warstwa mięsa są tej samej grubości. Wprawdzie w oryginalnym przepisie miała być szynka i mięsko miało być wyłącznie chude, ale ja jestem już Chińczykiem, dlatego zastąpiłam je tłustszym. Oczywiście, chude mięso też zadziała.
2) Rozciapany czosnek – na każdy dekagram mięsa powinien przypadać gram czosnku. Czyli, skoro moje mięsko ważyło pół kilo, zużyłam pięć deko czosnku.
3)Sos sojowy ciemny dobrej jakości.
4)„czerwony olej”.
5)Sól.
6)Bulion – opcjonalnie.
7)Nierafinowany cukier, zwany w Chinach „czerwonym cukrem, u nas do zastąpienia brązowym, albo i białym, jeśli ktoś już koniecznie musi...
8)Przyprawy. Na przykład poczciwe pięć smaków albo po prostu trochę anyżu gwiaździstego i gałki muszkatołowej z cynamonem. Ja bardzo często robię sos syczuański, czyli dużo pieprzu syczuańskiego plus dużo suszonego chilli, ale sos jest równie dobry w wersji czosnkowo-imbirowej, anyżowo-muszkatołowej i sojowo-octowej.
9)Sezam.

Najpierw o oleju. Tzw. Czerwony olej to olej pachnący, który został zrobiony w ten sposób, że ulubione przyprawy zostały najpierw podprażone na patelni na sucho, a gdy już zaczęły pachnieć i brązowieć, dolano do nich oleju. Po usmażeniu olej taki jest zlewany do szklanych butelek i można go bardzo długo przechowywać w zacienionym miejscu. Wprawdzie nie zawsze jest czerwony, ale ponieważ najpopularniejsza wersja to ta, w której prażone były papryczki chilli, nazwa odnosi się obecnie do wszystkich po domowemu przyrządzonych olejów pachnących. My w domu mamy właśnie olej paprykowy – cudnie pachnie i wbrew pozorom wcale nie jest porażająco pikantny.

Teraz o sosie sojowym. Dlaczego musi być akurat ciemny? No teoretycznie nie musi. Ale jest po pierwsze dużo intensywniejszy od jasnego, a po drugie jednak się różnią zastosowaniem. Zgodnie z ortodoksyjną kuchnią kunmińską, sos ciemny służy do robienia sosów gotowanych bądź duszonych, nigdy nie spożywa się go w stanie surowym czy półsurowym. Do pokropienia gotowych potraw, doprawiania zup czy dosmaczania sałatek służy natomiast sos sojowy jasny, którego się nie dusi i nie gotuje ani na nim nie smaży, bo cały jego smak by się rozpłynął w potrawie. Można nim także macerować mięsko – ciemnym sosem się to rzadko robi, ponieważ jego smak i kolor są zbyt intensywne i jego obecność sprawiłaby, że oryginalny smak mięska zanika. I chociaż w różnych książkach kucharskich te sosy się łączy i używa ich naprzemiennie, ja już przywykłam do kunmińskiego ich wykorzystania.

I o przygotowaniu potrawy:
I.Wieprzowinę umyć i ugotować, w jednym kawałku.
II.W międzyczasie rozdziabać czosnek, połączyć go z solą i bulionem na papkę. Ponieważ po pierwsze nie każdy dysponuje łyżką bulionu na poczekaniu, a my będziemy mieć wspaniały wywar z wieprzowiny, ja zazwyczaj robię tak, że gotuję mięso razem z kością, a po wyjęciu mięsa dodaję warzywa i za chwilę mam pyszny esencjonalny rosołek. To właśnie z tego rosołku korzystam zamiast z bulionu do zrobienia papki czosnkowej.
III.Mięsko wyjąć i odkapać. Odcedzone pokroić na cieniutkie plastry i ułożyć ładnie na talerzu.
IV.Sos sojowy z czerwonym cukrem i przyprawami doprowadzić na małym ogniu do wrzenia. Gdy już sos zgęstnieje, można go wymieszać z czerwonym olejem, czosnkiem i sezamem, po czym podlać nim mięsko ułożone na talerzu. Można spożywać od razu, ale ja lubię, gdy smaki trochę się „przeżrą”, więc zazwyczaj robię tak: rano gotuję mięso i rosół, o południu jem rosół na lunch i tnę wystygłe mięsko na plasterki, robię od razu sos i polewam nim mięso, które jest spożywane przez nas jako przystawka do kolacji.

Jeśli chodzi o ilości, to tak naprawdę zależą tylko od ilości mięsa. Ideałem jest, gdy po zalaniu sosem, mięso jest nadal widoczne, a jednocześnie każdy plasterek może „naciągnąć” smakiem. Jako, że ilość łatwo kontrolować jedną więcej lub mniej łyżką bulionu, proponuję czytelnikom znaleźć proporcje na własną rękę.

Mój Pan i Władca (termin zaczerpnięty z innego blogu, tak mi się spodobał, że nie mogłam się powstrzymać) uwielbia takie mięsko. On sam nie ma cierpliwości do długiego gotowania i do krojenia na cieniusieńkie plasterki, więc jest to jedna z tych chińskich potraw, które się pojawiły w jego życiu dzięki mnie. Chociaż właściwie nie ma w tym wszystkim nic specjalnego, on pieczołowicie składa resztki mięsa i czosnkowo-wszelkoinnego sosu po to, by na śniadanie dnia drugiego dodać tę mało już apetyczną papkę do świeżo ugotowanego makaronu. Nie wierzyłam, że to może być smaczne... aż spróbowałam. Faktycznie, makaron z takim mięsem jest przepyszny, a jeśli do sosu dodamy więcej zupy, otrzymamy mocno pachnący „rosół” z makaronem, który stał się naszym ulubionym śniadaniem na zimne poranki.

Jeśli takie mięso jest dla Was za mało aromatyczne, można doń dodać gałkę muszkatołową i anyż albo i ziele angielskie z liściem laurowym już na etapie gotowania. Ja to robię rzadko, bo używam wody do gotowania różnych zup i te przyprawy nie zawsze pasują. Przyznać jednak muszę, że mięso gotowane z anyżem jest wspaniałe...

2012-10-09

楚雄 Chuxiong ꀒꇖꏃ

Jeśli dziwi Was trójznakowość tytułu, wiedzcie, że województwo chuxiongskie jest autonomiczną prefekturą mniejszości Yi, niedaleko Kunmingu (127 km). Te śmieszne krzaczki są więc nazwą zapisaną po yijsku. W całym Chuxiongu po yijsku są zapisane również nazwy ulic,
a także opisane niektóre witryny sklepowe.
Okolone górami i rzekami (Rzeka Czerwona i Rzeka Złotego Piasku) półmilionowe miasteczko uchodzi za wiochę, choć jest tam nawet uniwersytet pedagogiczny i Walmart. Nie pomaga nawet fakt, iż jest to w połowie drogi między Kunmingiem i Dali - co powinno mu pomóc w rozwoju, ale jakoś się nie udaje. Może dlatego, że tu za wysoko (1800 m.n.p.m.)? Może dlatego, że klimat za gorący, za wilgotny i za leniwy (górski subtropik)? Może dlatego, że za dużo tu Yi (20% ludności) i innych mniejszości? Cholera wie, ale moim zdaniem powinno zostać właśnie tak, jak jest - jest bowiem cudownie. I nie chodzi tu nawet o te wszystkie atrakcje - parki, świątynie i sławne na całe Chiny Prastare Miasto Ludu Yi 彝人古鎮, o których jeszcze napiszę. Nawet nie o to przepyszne żarcie. Po prostu - mimo supermarketów i sieciówek, jest w tym mieście jeszcze klimat Yunnanu, starych domów, dawnych targowisk i restauracji otwartych od stu lat. Nie jest tego dużo, fakt. Ale od czasu, gdy kunmiński Targ Kwiatów i Ptaków 花鳥市場 i resztki starego miasta zamienione zostały w centrum handlowe i plac budowy, brakuje mi starej zabudowy i życia niezależnego od trwającego XXI wieku...
Chuxiong to ma.
Na straganach w centrum miasta można zobaczyć łapki na myszy, yijskie łapcie ze słomy,
głowy bydlęce
, nieposiekany tytoń
itp. W starych uliczkach mieszą się na parterach tradycyjne, otwarte na świat zakłady fryzjerskie,
zakłady napraw ludowych instrumentów muzycznych
czy knajpki. W tych samych domach na niskich piętrach z małymi okienkami suszą się papryczki chilli
i pną kwiaty; przed domami schnie mąka z kleistego ryżu; stare uliczki żyją!
Oczywiście, to już tylko kwestia czasu. Drzwi zostały już opieczętowane napisami "bezprawne/niebezpieczne domy! Wstęp na własną odpowiedzialność! Nie zbliżać się!".
Co nie przeszkadza w najmniejszym stopniu tamtejszym ludziom w, po prostu, życiu.
Dlaczego w Kunmingu zostały zburzone takie domy bez pardonu, a w Chuxiongu, mimo intensywnego rozwoju miasta, trwają?
Nauczyciel Li, rodowity Chuxiongczyk i w dodatku Yi, zniża głos i mówi z nieukrywaną niechęcią:
"Ta część miasta od dawien dawna należy do Huiów (mniejszość Hui, muzułmanie). Chociaż domy ewidentnie nadają się do rozbiórki, za każdym razem, gdy wkraczają budowlańcy, Huiowie podnoszą krzyk, że to jest dyskryminacja ze względu na wyznanie. I rząd im ustępuje, choć moim zdaniem nie powinien. Spójrz, wystarczy dotknąć i sypie się tynk. Na co oni czekają? Aż przysypie kilkoro dzieci? Czy może zamierzają te rudery zostawić do końca świata?...".
Tak, to są rudery. Ale moim zdaniem, żeby zachować klimat tego miasta, należałoby raczej je odremontować. To są, jedna w drugą, perełki starej chińskiej architektury mieszkalnej. Tak, wiem, rząd chiński woli łapówki deweloperów od chronienia zabytków, ale... Łezka mi się w oku kręci, gdy pomyślę, że za kilka lat to miasto nie będzie się niczym różnić od innych...
Te dwa dni w Chuxiong przechodziłam jednak po starych ulicach, bo to właśnie one sprawiły, że się w mieście zakochałam.
Miasto powstało w 1382 roku, choć i wcześniej w tym miejscu była ważna strategicznie miejscowość. Historia miasta obfituje w dynastyczne i międzydynastyczne przepychanki, jednak żeby powiedzieć o Chuxiongu coś więcej, musiałabym sporo poszperać; jeśli mi się uda, na pewno się podzielę.
Choć jest to miasto, ludność żyje w przeważającej większości (ponad 70%) z rolnictwa. Co tutaj można znaleźć? Ryż, zboże, rzepak, tytoń, orzechy, kartofle... i jedwabniki - czyli morwy też. Miastu otoczonemu lasami i leśnictwo przysparza dochodów. Ale nie samym rolnictwem Chuxiong żyje, są też kopalnie węgla, rozwija się coraz prężniej przemysł chemiczny i farmaceutyczny. Z tych lżejszych sposobów zarabiania - Chuxiong w Yunnanie rozsławiły kamelie, które są nie tylko eksportowane, ale w całym mieście we wszystkich parkach są sadzone na potęgę. Jednak najbardziej znane są, jak zawsze w Chinach, lokalne produkty spożywcze. Tutejsze grzyby, z naciskiem na prawdziwki, tutejsze zioła (Fałszywy żeńszeń, Gastrodia elata, pornatka kokosowe, cytryńcowate, ciemiężyca i wiele innych).
W okolicy można jeszcze trafić na dziko żyjące leniwce i kiśćce srebrzyste, ale wycinanie lasów i uprzemysłowienie nie pomaga. Poza tym leniwce uchodzą za afrodyzjak, więc sami rozumiecie...
O kilku miejscach, które zrobiły na mnie wrażenie, o specjałach, które pałaszowałam z zapałem i o kilku innych Chuxiongowych sprawach jeszcze będę opowiadać. Na razie tylko ostrzeżenie: nigdy, ale to NIGDY nie jedźcie zwiedzać Chuxiongu w czasie yijskich świąt, na przykład Święta Pochodni. Nawet w zwykłe dni wolne od pracy są w Chuxiongu tłumy. W święta yijskie nie ma gdzie szpilki wetknąć, a cena pokoju hotelowego wzrasta nawet pięciokrotnie...

2012-10-08

dzień jak co dzień

Pobudka siódma rano. Niby trzeba wstać, ale za oknami ciemno, więc jeszcze chwilę grzeję się w rozkosznym cieple kołdry i koca (tak, w Kunmingu już jest TAK zimno) i biegnę do łazienki, po drodze włączając ogrzewacz wody (czajniki są za małe jak na moje pijackie potrzeby). Tak naprawdę jednak dzień zaczyna poranna wietnamska kawa i szybkie sprawdzenie netu. O ósmej wychodzę. Do miejsca, w którym w poniedziałki mam lekcje, dojeżdżają 3 autobusy; łącznie z pięć przystanków. Wiedząc jednak, jak wygląda kunmiński poniedziałkowoporanny korek, idę pieszo - 40 minut. Po drodze kusi mnie żarcie: bułeczki na parze, puste i nadziewane, placuszki z kleistego ryżu, kluski ryżowe z rosołem i mięskiem i wiele innych smakołyków. Wybieram bułeczki na parze z mlekiem sojowym (złotówka za świeżo miksowane, razem półtora złotego) i ruszam w drogę.
***
Przedpołudniowe zajęcia kończę o 10.40. To już jest ten czas, gdy lunchownie zaczynają pracować. We wszechotaczającym aromacie świeżego jedzenia wstępuję do kilku sklepów po drodze, by odczekać, aż zgłodnieję. W międzyczasie kupuję zimowe buty za 40 złotych, skórzane, z przeceny, i, skoro przyoszczędziłam, to jeszcze zimową kurtkę mojej ulubionej firmy Pieśń Szybującego Feniksa - w związku ze zbliżającą się zimą przeceniają zimowe ubrania o połowę we wszystkich nowych sklepach - a że nowy sklep powstał właśnie tuż przy moim ukochanym targu, koło którego przechodzę, wracając do domu, mam szczęście i kupuję zimową kurtkę za mocno okazyjną cenę.
No dobrze, pora lunchu. I chociaż zaledwie trzy i pół godziny wcześniej szamałam w najlepsze bułeczki, są one na tyle niskokaloryczne, że mój żołądek doprasza się jedzenia. Jedzeniowni jest sporo, dziś wybieram cudowną sieciówkę Smaczne Na Parze 蒸好吃, o której na pewno jeszcze napiszę. Po pierwsze nazwa jest dowcipna i zapadająca w pamięć, po drugie nie mija się z prawdą, a po trzecie jest to mocno ekonomiczna alternatywa dla osoby, która jada sama. Dziś bowiem ZB na lunch gra w badmintona. Ja mu nie mogę potowarzyszyć tylko dlatego, że musiałam skoczyć po lekcjach do biura i nie zdążyłabym przed popołudniowymi zajęciami wrócić i się wykąpać. Więc wracam do domu, po drodze kupując za 5 złotych litr mleka - jedynego, które się zsiada, więc wierzę, że jest prawdziwe. Pan od mleka na mój widok się uśmiecha i podaje to, które lubię, zanim zdążyłam w ogóle powiedzieć "dzień dobry".
Kupuję też kwiaty - zaczęły się wrzosy. Pytam panią, po ile. Że niby dwie gałązki za 4 złote. Mówię, żeby obniżyła cenę. No dobrze, promocyjnie 3, ale "gardło sobie podrzynam". Mówię, że kupię cztery gałązki, pod warunkiem, że obniży do 2,5. Pani aż się żachnęła, ale gdy ostentacyjnie zaczęłam się zbierać, wręczyła mi bukiet z miną "ta białaska za dużo sobie pozwala". Nic to, mam bukiecik akuratny do jedynego posiadanego przez ZB wazonu, więc humory kwiaciarki mnie nie interesują.
***
Przed wyjściem włączę bojler. Mamy oczywiście ogrzewaną słonecznie wodę, ale o tej porze roku to nic nie daje, więc zmusiłam ZB do kupna bojlera. Nie jest włączony cały czas; grzejemy wodę raz dziennie, przed kąpielą. Trzyma ciepło około osiem godzin, więc gdy ZB wróci z badmintona, będzie mógł się wykąpać i wyłączyć bojler, a i tak dla mnie starczy ciepłej wody na wieczór do kąpieli. Popołudniowe zajęcia skończę o 17.00. Gdy wrócę do domu, już na klatce schodowej poczuję zapach smażonego mięska i warzywnej zupy w wykonaniu mego Pana i Władcy. On bowiem od pobadmingtona miał aż za dużo czasu na gotowanie. Kuchnia chińska jest bardzo szybka - jeśli chodzi o wykonanie. Niestety, przygotowania są żmudne, bo wszystko trzeba posiekać na drobne. Dlatego zajmuje się tym on i wszystko jest zawsze przygotowane do wieczornego posiłku; kiedy wracam do domu, wystarczy wrzucić do woka czy garnka i za chwilę jest gotowe.
***
Czasami mam wrażenie, że moje życie składa się z jedzenia. Tak, pracuję gdzieś w międzyczasie, ale...
***
Ostatnio Tata zapytał, jak się czuję jako mężatka i czy coś się względem stanu panieńskiego zmieniło. Patrzę na te dni, zlewające się w jedno, a przecież tak szczęśliwe i stwierdzam: nie, nic się nie zmieniło. I mam nadzieję, że już tak zostanie :)
PS. to nie tak, że nie mam o czym pisać. Po prostu niektórzy pytają w mejlach, jak wygląda życie w Chinach - wygląda właśnie tak...

2012-10-07

Chrupkie kotleciki wieprzowe panierowane 焦熘肉片

Najpierw trochę o słowie liu 熘, które jest wraz ze słowem jiao 焦 kluczowe dla tego dania.
Jiao oznacza, że coś na skutek bardzo krótkiego obsmażenia w bardzo wysokiej temperaturze, z zewnątrz jest chrupkie, a w środku delikatne i soczyste (pełnym zdaniem 外焦裡嫩). Z kolei liu to sposób smażenia, w którym kluczowe jest obtoczenie smażonego produktu w mące ziemniaczanej bądź kukurydzianej przed wrzuceniem na niemal wrzący olej – właśnie po to, żeby tę chrupkość uzyskać. Zazwyczaj po obsmażeniu dodaje się szybko do woka jakiś sos, stąd w anglojęzycznym światku używa się dla tej metody nazwy „fry with sauce”. Ja przygotowując tę potrawę po raz pierwszy, nie zadbałam o wystarczającą ilość chroniącej przed przesmażeniem mąki. Dopiero potem dowiedziałam się, że zamiast po prostu posypać mięsko, winnam była obtoczyć każdy kotlecik z osobna. Nie jest to wprawdzie nasza panierka gruba od jajka i mąki, ale mięso powinno zostać dokładnie obtoczone. Po drugie – nie należy bać się ognia. Jeśli się pamięta, żeby cały czas mieszać i nie pozwoli mięsu przywrzeć, wyjdą idealne; niższa temperatura nie rozwiąże problemu, tylko go zwiększy, bo zamiast chrupkie wyjdzie mięso łykowate. Po trzecie – nie bójcie się, że będzie surowe w środku. Zapobiegnie temu pokrojenie na naprawdę cienkie plasterki no i wysoka temperatura.
Składniki:
*chudziutka wieprzowina
*sezam (niesurowy, najlepiej przeprażony)
*mąka ziemniaczana do obtoczenia
*sok z imbiru
*sos sojowy ciemny
*sól
*ocet – ja dałam ciemny ocet pachnący, ale ryżowy czy jabłkowy też się nada.

Jeśli, w co nie wątpię, nie macie pojęcia, skąd wziąć sok imbirowy, wystarczy kupić świeży, młody imbir, obrać go ze skóry bądź po prostu umyć i oskrobać z nieczystości, ułożyć na dużej desce i rąbnąć weń na płask największym tasakiem, jaki mamy. W braku tasaka można roztłuc imbir tak, że puści sok młoteczkiem do klepania kotletów. Tasak jest jednak lepszy, bo po rozciapaniu można jeszcze miazgę drobno posiekać. Jeśli ma się dobry malakser, można próbować dolać odrobinę wody i rozciamkać na drobne w ten sposób, ale mój jest za tępy i nigdy się nie udaje. Generalnie chodzi o to, żeby rozciapany imbir puścił sok. Zgarniamy potem resztę imbiru z sokiem do miseczki i zalewamy wrzątkiem tak, żeby stworzyć gęstą zawiesinę. To może nam doskonale zastąpić kupny sok imbirowy. Pewnie imbir w proszku połączony z wodą też od biedy zadziała, ale nie próbowałam, więc nie wiem.

Skoro mamy już wszystkie składniki, możemy przystąpić do dzieła.
1)Umyć i pokroić na cienkie plasterki wieprzowinę. Pamiętajcie, że Chińczycy jedzą pałeczkami, więc dla nich to oczywiste, że kotleciki nie są wielkości naszych schabowych; żeby wiedzieć, jaka ma być ich wielkość, wyobraźcie sobie po prostu, że musicie sobie poradzić pałeczkami i powinny się zmieścić na jeden raz do ust.
2)Obtoczyć mięso w mące ziemniaczanej i odłożyć na chwilę.
3)Wymieszać mąkę ziemniaczaną z wodą w celu uzyskania zagęstnika; gdy nie będzie już krup, dodać sok imbirowy (wraz z imbirem, smak będzie lepszy), ocet i sos sojowy. Jeśli wydaje nam się, że sosu jest za mało w stosunku do mięsa, można rozcieńczyć go wodą – chociaż sama nie próbowałam, wyczytałam w przepisie, że to nie zbrodnia ;)
4)Rozgrzać wok i tłuszcz. Musi być go stosunkowo dużo i musi być bardzo gorący, żeby się udała sztuczka chrupkości i soczystości w jednym. Wrzucamy mięso i cały czas mieszamy; gdy tylko przestaniemy widzieć surowe kawałki, wyjmujemy mięso i je odsączamy ze zbędnego tłuszczu.
5)Zlewamy tłuszcz z woka – w zasadzie nadaje się do powtórnego wykorzystania, ale nie każdy tak lubi. Pamiętajcie jednak, żeby absolutnie woka nie myc! Wystarczy pozbyć się resztek mięsa i zostawić wok lekko natłuszczony.
6)Po rozgrzaniu natłuszczonego woka, wlewamy doń nasz sos, gdy zawrze, jest gotowy. Sprawdźcie tylko, czy nie trzeba dosolić – i już możemy dorzucić nasze, już usmażone, mięso. Gdy tylko pokryje się ono zawiesistym sosem, dodać sezam, wymieszać i podać.
Smacznego!

2012-10-03

匆匆 w pośpiechu

Nie podejrzewałam tego przeromantyzowanego popowca do łzy ostatniej o popełnienie piosenki, która mi się spodoba. Ten lekko kawiarniano-francuski klimat pasuje bardziej do Krakowa niż do Tajwanu. Czyli jednak ludzie się zmieniają... choćby na chwilę ;) Przed Państwem Steve Chou!



我們擁抱用最熟悉的姿勢
Przytulamy się w najbardziej znajomy ze wszystkich sposobów
彷彿過去沒發生什麼事
jak gdyby nigdy nic
你變了 臉上的妝 淡了些
zmieniłaś się. Makijaż trochę bledszy.
點了你從來不喝的 咖啡
I zamówiłaś kawę, której nigdy nie pijałaś
匆匆 分的手 誰也沒比誰成熟
W pośpiechu roz-stanie nikt nie był dojrzalszy
我在蒙馬特的狹窄巷弄等你來找我
A ja Cię czekam w wąskiej uliczce Montmartre'u
瘋狂又天真浪漫都是自以為
Szaleństwo, naiwność, romantyzm - wszystko to własna ułuda
無法到達的夢沒有誰辜負誰
Nieziszczalny sen. Nikt nikogo nie zawiódł.
時光匆匆 重逢讓人有點痛
Czas się spieszy. Ponowne spotkanie trochę boli
相愛匆匆 不允許回頭衝動
Miłość się spieszy. Nie wolno wrócić, by coś zrobić.
蒼涼過後 選擇保留你的笑容
Niepocieszony wolę zachować Twój uśmiech.

遺憾匆匆 生命必然經過
Żal się spieszy. Życie nieuchronnie przemyka...

2012-10-01

tom yam ต้มยำ 泰式酸辣湯

Ponieważ opis tego cudu kulinarnego na polskiej wiki mnie mocno rozczarował, postaram się uściślić. Nazwanie tom yamu po prostu zupą jest jakimś kompletnym nieporozumieniem. Tak, "tom" znaczy gotować, ale... Wiecie, to jakby zupą nazwać gulasz. Najważniejsze jest bowiem to, co w środku, a być tego może dużo. No, ale niech już będzie zupa. Zupa, grrr...
Jest kwaśno-ostra, który to smak zadomowił się nie tylko w Tajlandii, ale i w Laosie i kilku innych pobliskich krajach. Wyobraźcie sobie taki rosołek, w którym smak nadają trawa cytrynowa, liście papedy, galangal, sok z limonki bądź owoce tamaryndowca, sos rybny i duuuużo chilli. Kiedy zupa już pachnie, wystarczy do niej dodać to, co tygryski lubią najbardziej - od owoców morza przez mięsa po grzyby i warzywa. Co kto lubi. Moi Tajowie najbardziej kochają najprostszą wersję, w której rosół gotowany jest na rybach. Jest to smak chyba najbardziej tradycyjny, a z racji dostępności ryb w całej Tajlandii jest też ten typ stosunkowo najbardziej popularny. Hmmm... coś mi się wydaje, że następny pobyt w Polsce też uczczę taką zupą... Ale zamiast ryb możemy wrzucić wszystko: krewetki, te takie duże (tygrysie, o ile mnie pamięć nie myli), roztomaite inne owoce morza, kawałki kurczaka, cokolwiek! Można też wzbogacić smak mlekiem kokosowym (a dupa rośnie...). Pod sam koniec można wrzucić zieleninę - najczęściej świeżą kolendrę. Można dodać suszone chilli obok tego świeżego, na którym gotowaliśmy zupę.
Kiedyś na pewno spróbuję wykonać zupę tom yam własnoręcznie od A do Z. Wczoraj jednak poszliśmy z ZB na łatwiznę i kupiliśmy pastę tom yam. Jest dostępna i w Polsce, więc możecie śmiało spróbować.
Pasta różni się od wywaru gęstością i intensywnością, m.in. dlatego, że wszystkie składniki zostają rozdziabane i usmażone, a poza tym dodaje się do niej również soli (normalnie sos rybny starcza, ale w paście go nie ma), cukru, czasem sosu sojowego, czosnku, imbiru, cebulki zielonej... Inna rzecz, że ja też chętnie dodaję te składniki do zupy, więc mnie to akurat nie boli; kuchnia con-fusion górą!
Kupiliśmy więc pastę, a jako główne składniki zupy wymyśliliśmy sobie krewetki, gołąbki zielonawe,
marchewkę, zieleninę i ziemniaki.
Krewetki zostały kupione jeszcze żywe. ZB je oporządził - znaczy nacinał grzbiety
i wyjmował krewetkowy przewód pokarmowy - taką małą czarną niteczkę.
Teoretycznie można nie wyjmować, ale jakoś nie chcę jeść tego, co żarła krewetka...
Ziemniaki w grube plastry, marchewka i grzybki takoż. W międzyczasie gotujemy wodę i albo dorzucamy wszystkie wymienione wcześniej składniki, albo pastę :) Gdy pachnie, wrzucamy w takiej kolejności, żeby wszystko zdążyło się ugotować, a nic rozgotować. My: grzyby, ziemniaki, marchewkę i krewetki.
Na koniec trzeba dodać limonkę i sos rybny (kocham sos rybny).
Można oczywiście podać jako zupę. Można też wyjadać krewetki i grzyby, resztę zostawiając w świętym spokoju (moje małe moi tak zawsze czyni). Można też zeżreć w przybliżeniu pół kilo ryżu zalanego tą zupą, zagryzając dołożonym do zupy czosnkiem i imbirem (jak to czyni ZB). Każda wersja jest poprawna, każda jest smaczna.