2024-03-18

Dongba 洞巴

Dongba to instrument dęty podwójnostroikowy, podobny nieco do suony, popularny wśród ludu Jingpo. Sama nazwa wywodzi się zresztą z języka Jingpo; w wolnym tłumaczeniu oznacza "flet z bawolego rogu". W języku Wa podobny instrument nazywa się Biqie lub Bike. Najpopularniejszy jest na południowym zachodzie Yunnanu. Skąd się tam wziął? Mówi o tym piękna legenda. 
Dawno, dawno temu żyło sobie małżeństwo, którego bogowie nie obdarzyli potomstwem. Kiedy więc jedna z ubogich rodzin znów powiła syna, którego nie byłaby w stanie wyżywić, nasze małżeństwo postanowiło przyjąć go pod swój dach. Nie traktowali go jednak jak syna, o nie! To jemu zawsze przypadały najcięższe prace, to on zawsze musiał najwcześniej być na nogach. Na przykład gdy zbliżały się żniwa, całymi dniami musiał na polach pilnować, czy aby ptaki nie wchodzą w szkodę. Rósł tak sobie, a samotność tak mu doskwierała, że nieraz łzy zrosiły jego twarz. Razu pewnego, gdy z nudy wielkiej bawił się słomką, nieopatrznie w nią dmuchnął, a ona wydała dźwięk. Pomyślał, że to ciekawe, więc zaczął eksperymentować; w końcu zatknął słomkę w bambusowej rurze i okazało się, że dźwięk był słodki i miły dla ucha. I tak oto powstała dongba, która odtąd często towarzyszy ciężko pracującym ludziom Jingpo i pomaga im rozpraszać smutki. 
Współcześnie dongba najczęściej jest drewniana z dźwięcznikiem drewnianym lub wykonanym z rogu bawolego. Jest instrumentem, którego nie może zabraknąć w trakcie rozmaitych świąt, na przykład dożynek (kiedy to gra się skoczne melodie, tradycyjnie mające za zadanie odganiać ptactwo), ale i pogrzebów, gdy wydobywa się z niej smutne, niskie dźwięki, na pamiątkę zmarłego. Jednak dongba towarzyszy Jingpo nie tylko podczas takich wielkich ceremonii typu uroczystości noworoczne czy weselne, ale również podczas zwykłych, codziennych czynności typu pasanie krów. Na dongba grywa się od dożynek aż do nowego roku; dopiero później, w czasie najpilniejszych robót polowych, nie grywa się na dongba - pewnie to tabu wzięło się po prostu z tego, że nie wolno było próżniaczyć, trzeba było zakasać rękawy... Innym tabu jest to, że na dongba nie wolno grywać w domu. 
Instrument ten możecie zobaczyć (i oczywiście usłyszeć w tle) na przykład na tym filmiku o Jingpo:  
(około 1:05) Niestety, nie udało mi się znaleźć sensownych nagrań pieśni z towarzyszeniem tego instrumentu. Może następnym razem?

2024-03-14

Kobieta-resztka

Zostałam obdarowana kompletem e-booków amerykańskiej pisarki hongkońskiego pochodzenia, Jean Kwok. Ponoć była ona wielokrotnie nagradzana, a jej powieści wyprzedają się na pniu, więc stwierdziłam, że nada się do autobusu. Nie patrząc na chronologię, sięgnęłam po Leftover Woman, ponieważ byłam ciekawa, jak autorka potraktuje temat chińskich starych panien. Pardon, singielek. Okazało się jednak, że tytuł nijak się nie ma do treści, sama zaś treść... Hmmm. 
Chinka zostaje wydana za mąż za faceta, którego nie kocha. Kiedy rodzi córkę, ten ją sprzedaje zamożnym bezpłodnym Amerykanom. Oni oczywiście nie wiedzą, że matka dziecka za nic w świecie nie oddałaby córki, no ale. Prawdziwa akcja zaczyna się w momencie, w którym dziewczyna przyjeżdża do Stanów po to, żeby odnaleźć córkę. 
Historia jest opowiadana dwutorowo, przez dwie matki dziewczynki. Niewątpliwym plusem jest zderzenie dwóch światów: nielegalnej ubogiej imigrantki kiepsko stojącej z językiem z białą bogaczką. Autorka świetnie też pokazała toksyczność perfekcjonizmu jednej z protagonistek. Druga jednak była tak dziecinna, tak irytująca, tak nieogarnięta, że nie mogłam uwierzyć, że potrafi cokolwiek zrobić. Jej linia wydarzeń jest czystym science fiction. Wydaje mi się, że być może znam więcej Chinek ze wsi niż autorka, dlatego tak trudno było mi uwierzyć w narrację chińskiej bohaterki. Chiny są tu pokazane bardzo, ale to bardzo stereotypowo, z amerykańskiego punktu widzenia. Gdyby narratorką była Amerykanka - ok, ale jedna z narratorek jest Chinką, urodzoną, wychowaną i edukowaną w Chinach! Poza tym - akcja ma miejsce w 2007 roku. Pamiętam rozwiązania techniczne w tamtych latach i - to się kupy nie trzyma.
Szkoda, że zaczęłam akurat od tej. Może poprzednie książki autorki bardziej by mi podpasowały?...

2024-03-10

Wiosna na kampusie Uniwersytetu Yunnańskiego

Kiedy piętnaście lat temu po raz pierwszy przyjechałam do Kunmingu, uczyłam się chińskiego i masy innych rzeczy na Uniwersytecie Yunnańskim, potocznie zwanym Yunda 云大, a przez Polaków pieszczotliwie odmienianym przez przypadki: studiuję na Yundzie, idę do ciebie z Yundy itd. Zamieszkałam przy ulicy naprzeciwko jednej z bram uniwersyteckich i codziennie tak samo cieszył mnie spacer przepięknie zaprojektowanym kampuso-parkiem. Jesienią złocił się liśćmi miłorzębu, zimą zapraszał ostrym wysokogórskim słońcem; przedwiośnie poznać można było po kwitnących magnoliach nagich, a wiosną buchał różem kwitnących jabłoni i wiśni. 
Och, jakże tęskniłam za tymi widokami, gdy wróciłam do Krakowa! Nie zrozumcie mnie źle: Kraków też jest piękny. Ale... Kraków nigdy nie stał się mój. O Krakowie nigdy nie śniłam, napawając się jego pięknem. Kiedyś wybrałam go wprawdzie jako swoje nowe miejsce na ziemi, ale okazało się, że miał być nim tylko na bardzo, bardzo krótko. 
Gdy wróciłam do Kunmingu, tym razem na inny uniwersytet, wciąż zdarzało mi się odwiedzać ten stary, ale częstotliwość spadła znacząco. Wchłonęły mnie inne miejsca, inne sprawy, inne piękna. 
Parę lat tułałam się po różnych innych kunmińskich zakamarkach, jednak - wróciłam. Od niemal dziesięciu lat znów mieszkam naprzeciwko uniwersyteckiej bramy. Tajfuniątko uczyło się chodzić właśnie na alejkach Yundy; jesienią zbierała najpiękniejsze złote liście miłorzębu, a wiosną odurzał nas aromat kwiecia. 
A potem walnął Covid. Kampus został zamknięty dla wszystkich spoza uczelni. Władze uczelniane potraktowały to chyba jak zrządzenie losu i wspaniałą wymówkę - i kiedy w mieście zniknęły już wszystkie obostrzenia covidowe, postanowiły, że kampus pozostanie miejscem wolnym od mas. Od jakiegoś czasu można wprawdzie tu wejść, ale tylko umówiwszy się wcześniej poprzez aplikację telefoniczną, za okazaniem dowodu osobistego. Niestety, liczba wejść jest limitowana, a limit jest śmiesznie maleńki. Na przestrzeni ostatnich lat JEDEN raz udało nam się wejść na kampus - przypominam, mieszkamy naprzeciwko. 
Wszystko zmieniło się 26 lutego - tego dnia otrzymałam bowiem moją kartę pracowniczą. Tak, kochani. Wielkie zmiany, o których kiedyś wspominałam, dotyczyły starania się o pracę w tej właśnie placówce. Starania zakończyły się, jak widać, sukcesem i od dwóch tygodni jestem wykładowczynią Uniwersytetu Yunnańskiego, mojej kochanej Yundy! Mogę wchodzić na kampus od bladego świtu (6.30) do późnej nocy (zamykają bodaj o północy), korzystać z tutejszych obiektów sportowych, jadać na stołówce (a jest to najlepsza tania jadłodajnia, jaką znam) i po prostu cieszyć się spacerami po tym pięknym zakątku. Ba! Mogę to wszystko robić również w towarzystwie córki i męża! 
Nie wiem, czy jesteście sobie w stanie wyobrazić ten pierwszy raz, kiedy zeskanowałam się przy bramie i zostaliśmy wszyscy wpuszczeni do środka. To jest miejsce, w którym łobuzował za szkraba ZB, miejsce, w którym odkryłam, kim jestem, miejsce, w którym Tajfuniątko buszowało niemal od urodzenia. Zostało nam odebrane na tak długo, a teraz wreszcie możemy pełnoprawnie tam znów być! Szczerze powiedziawszy, nie wiem nawet, czy bardziej cieszę się z samej pracy - bądź co bądź bardziej prestiżowej i zdecydowanie mniej męczącej od skakania z przedszkolakami, już nie mówiąc o tym, że bardziej stymulującej intelektualnie - czy z tego, że po prostu wróciłam na Yundę - do bodaj najważniejszego miejsca w Kunmingu...
w dni, w które nie pracuję popołudniami, odbieram Tajfuniątko ze szkoły i przychodzimy, żeby tu zjadła podwieczorek i odrobiła lekcje, a jeśli mamy ochotę, zjadamy również kolację w tutejszej stołówce.
Trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce do nauki, kiedy jest ładna pogoda, a jednocześnie cisza. Ja też piętnaście lat temu siadywałam w tych miejscach, obłożona podręcznikami i zeszytami...


Och, jak dobrze tu wrócić!