2015-04-01

Prima aprilis

Jakiś czas temu odezwała się do mnie, przez setki pośredników, firma, szukająca nauczyciela angielskiego. To taki nowy trend w Chinach: pracownicy zarabiają niewiele, a czynić muszą cokolwiek wpadnie do głowy szefostwu, w dodatku rzadko mają sensowny/jakikolwiek pakiet socjalny. Dlatego co lepsze firmy dbają o pracowników w inny sposób, kolektywnie: organizują im wyżywienie albo wycieczki firmowe albo bony do supermarketów czy kin, albo różne zajęcia dodatkowe, na które uczęszcza się kolektywnie, bez względu na zainteresowania.
Firma, z którą skontaktował mnie kolega kolegi, to bodaj firma reklamowa czy inna tego typu. Nie żadna mała firemka z trzyoosobowym biurem, a całkiem spore przedsiębiorstwo, wynajmujące trzy piętra w wieżowcu, z biurami wyposażonymi w skórzane kanapy i wysyłająca pracowników w delegacje do Korei, Japonii i innych państw ościennych. Stałych pracowników niższego szczebla jest około trzydziestu i to właśnie dla nich firma organizuje zajęcia dodatkowe. Jak do tej pory mają raz w tygodniu dwie godziny jogi, raz w tygodniu basen i raz w tygodniu badminton. Oczywiście nie zawsze wszyscy uczestniczą, ale wszyscy mają zapłacone - tylko iść i korzystać. Szefostwo na to stać - widziałam, jakie bryki były zaparkowane pod budynkiem.
Biorąc pod uwagę wielkość firmy, ich warunki materialne i wielkość grupy, z którą miałabym pracować, a także odległość siedziby firmy od mojego miejsca zamieszkania (prawie godzina drogi metrem), ale jednocześnie pamiętając, że to znajomi znajomych, rzuciłam niewygórowaną stawką dwustu yuanów za godzinę zegarową. Dwieście yuanów to około stu złotych polskich. Bywa, że zarabiam mniej, bo dla rodziny i przyjaciół zajęcia są tańsze; bywa też, że zarabiam o połowę więcej, więc nie miałam wrażenia, że chcę ich wykorzystać finansowo.
Okazało się, że firmy ze skórzanymi kanapami na trzech piętrach, z jogą, basenem itd. nie stać na nauczyciela angielskiego, który by nie daj buddo nauczył pracowników choćby podstaw, co pozwoliłoby w przyszłości zaoszczędzić na tłumaczach, którzy na razie są konieczni przy każdym głupstwie.
Dla mnie to brzmi jak primaaprilisowy żart, ale to niestety prawda.

2 komentarze:

  1. No to nic tylko załapać się na fuchę jako tłumacz :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tja... skoro na lekcjach oszczędzają, to i na tłumaczu będą oszczędzać...

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.